Oddanie czci i wspomnienia

Świadectwo pana Antony BROCARD


podporucznika weterynarza 89 pułku artylerii dywizji hippomobile
Cliquer  </td>
    <td border= Podporucznik Antony BROCARD
To było tak dawno temu ,ta historia zaczęła się 10 maja 1940r. Wojna, rozpoczęta w sierpniu 1939r. , przekształciła się w tak zwaną '' dziwna wojnę'' ograniczając się do kilku potyczek w Sarre, na francusko-niemieckiej granicy. Eksplozję z 10 maja można by porównać do rozpryskiwania się olbrzymiej fali jaką była świetnie zmechanizowana armia niemiecka powalając wszystko na swojej drodze: armię holenderską, belgijską, potem francusko-brytyjską na północy Francji,fala, która zaprowadziła bardzo szybko niemiecką dywizję pancerną na plaże la Manche.
Rezultatem tej strategii była izolacja wielkiej części armii francusko-angielskiej (największej części brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego), która musiała się ugiąć podczas walk w Dunkerque, by postarać się, przede wszystkim, wysłać z powrotem do Anglii brytyjski korpus ekspedycyjny aby przygotować przewidzianą inwazję!Przed 10 maja byłem podporucznikiem-weterynarzem w 89 Pułku Artylerii Dywizji Hippomobile w Bray-Dunes/Malo-Les Bains, w małym francuskim garnizonie, w czasie pokoju.

Pułk Artylerii Dywizji miał swoje chwile chwały podczas wojny w 1914roku. Bardzo mobilny, ale trochę słaby, spełniał swoją role w Flandre, szczególnie tam gdzie czołgi grzęzły w kanałach i na bagnach , podczas gdy konie parły naprzód z armatą 75. Mieszkałem spokojnie w zamku de Coquelle w Leffrinkouque (własność firmy Coquelle du Nord). Rankiem 10 maja, wcześnie obudzony po nocy pełnej ryków samolotów i syren alarmowych, szybko zdałem sobie sprawę, że wszystko się zmieniło. Tego samego dnia nasz pułk wszedł na terytorium Belgii, w kierunku Breskens, przeszedł Escaut i dotarł do Holandii do Flessingue, gdzie czekały na nas pierwsze pociski wroga. Pierwszy kontakt z ''prawdziwą wojną''.

Interwencja francuska w Holandii miała na celu wsparcie małej armii sojuszników, która została szybko zniszczona. Niestety nasz pułk napotkał taki opór, że musieliśmy szybko powrócić na pozycje wyjściowe. Jest coś strasznego w takim odwrocie, gdzie mieszają się żołnierze i przerażeni uciekinierzy uciekając y ze strefy walk. W końcu powrót do Dunkerque po spędzeniu kilku dni w Zuydcoote, na wydmach w Malo-Les-Bains. Odzyskujemy kilka armat i szykujemy się na obroną Dunkerque. Zbiorowisko złożone z wojsk sojuszników zmniejsza się z dnia na dzień w wyniku bombardowań. Mówiono o ''piekle w Dunkerque'': wszędzie umarli, ranni. Trwało to od 10 maja do 4 czerwca. Niecały miesiąc, ale jaki długi! Potem upadek i poddanie się. 40000 więźniów na plaży, mimo iż udało się ocalić dużą część brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego i francuskiego kontyngentu. Często powracają do mnie wspomnienia mojej ostatniej nocy wolności z 3 na 4 czerwca 1940r.

Byłem w St- Pol-sur- mer, kilka km na południe od Dunkerque. Wystrzelaliśmy nasze ostatnie pociski w kierunku wojsk niemieckich, które napierało nieubłagalnie. Niebo coraz ciemniejsze, przykryte czarnym dymem eksplozji zbiorników paliwa w St Pol, duszny zapach, artylerzyści Stukas wyrzucają bomby, jedna po drugiej, na prawo, na lewo. Zebrani na plaży czekaliśmy na przypływ by postarać się dotrzeć do Anglii wykorzystując znalezioną łódź. W końcu o 11:00 wieczorem, race wybuchają o kilkaset metrów od nas i czujemy wodę pod naszą łodzią. Pamiętam, że było nas 13. Cóż za wymarzona wycieczka!!I jakie rozczarowanie! Cały dzień, 4 lipca, wiosłowaliśmy wokół portu w Dunkerque. Spróbowaliśmy nawet wystrzelić pocisk niewielkiego kalibru. Brytyjski statek był naszą ostatnią nadzieją: przepływając tuż obok nas odmówił wzięcia nas na pokład! Rozczarowanie. Im dłużej wiosłowaliśmy, tym bardziej znosiło nas w kierunku północnym. Silne prądy, o których nie wiedzieliśmy, wyniosły nas na francuskie wybrzeże. O kilkaset metrów od brzegu, niedaleko sanatorium w Zuydcoote, potężna fala zalała i przewróciła naszą łódź. Rozebrani, mokrzy, bez butów, ale cali i zdrowi dotarliśmy do plaży natykając się na niemiecki patrol, który zaskoczony, sfilmował koniec naszej smutnej przygody! Na plaży leżało wiele trupów (przede wszystkim angielskich), wyrzuconych przez morze.

Odzyskałem kilka ubrań, w tym moje kepi i moją bluzę, parę butów w moim rozmiarze, jednak zostałem brutalnie pozbawiony wszystkiego przez wroga. Zostałem jeńcem wojennym. Ale, że mówiłem trochę po niemiecku, przynajmniej oddano mi skarpetki. Zaczęła się niewola. Wyjazd z Zuydcoote, nasz pieszy marsz etapami w kierunku Anvers, koszary belgijskiej szkoły wojskowej w St Nicolas. Podróż trwała ponad 15 dni: strażnik z przodu, dwóch po boku i jedne z tyłu. Prawie nic do jedzenia. Czasami dostawaliśmy chleb na sześć osób. Przechodząc przez belgijskie miasteczka dostawaliśmy od dobrych ludzi jajka, marchewkę, zieleninę. Prawdziwe cygańskie życie, kopniaki byśmy przyśpieszyli kroku. Ah! Odciski na stopach wywołane przez źle dobrane buty!! Wieczorami byliśmy gromadzeni na cmentarzach otoczonych murem, w starych stodołach, fabrykach, magazynach. Na szczęście był czerwiec, świeciło słońce i otaczały nas pola usiane tulipanami. W Pervisze udało mi się wysłać do mamy kartkę z Czerwonego Krzyża (którą przechowuję do tej pory) informując ją, że żyję ale jestem jeńcem. Pewnego wieczoru, kiedy spaliśmy na cmentarzu, mój sąsiad powiedział mi ''Mam dość, spadam''. Zmęczeni, nawet nie zareagowaliśmy. Rano jego miejsce było puste.

Żałowałem potem ,że z nim nie poszedłem. Ale Niemcy wciąż nam powtarzali, że to się skończy w ciągu kilku dni i wrócimy do domów. Dla wielu ten powrót trwał 5 lat. Ten smutny marsz z 2-dniowym postojem w fabryce de Gand był następnie kontynuowany pociągiem, w zamkniętych wagonach zwierzęcych podczas przemierzania całych Niemiec,za Odrę, by nas zawieść do obozu Oflag IIB (Borne Sulinowo). Cóż za podróż! Wagony przeładowane, przeludnione, bez pożywienia, czekające całymi godzinami na torach by przepuścić pociągi z niemieckim wojskiem. Nie będę nawet wspominał o sanitariatach!Prawie tak brudni jak świnie, bez bielizny na zmianę, wciąż w ubraniach! A co można powiedzieć o naszym pobycie w Dortmundzie, gdzie spędziliśmy 3 dni wśród 10.000 ludzi. Wyobraźcie sobie obozowe toalety: olbrzymia dziura wypełniana codziennie i otwierana ponownie nazajutrz kilka metrów dalej! 25 czerwca Francja złożyła broń i , pod wrogim spojrzeniem Berlińczyków, nasza grupa, ciągle otoczona przez strażników, przeszła przez miasto w kierunku dworca wschodniego na ostatni etap podróży. Poniżeni, porzuceni, z pustą głową i brzuchem maszerowaliśmy jak zwierzęta lub zombie. Kilka dni później przybyliśmy do obozu blisko polskiej granicy, niedaleko Schneid Muhl:Oflag IID (Borne Sulinowo:trzy osobne bloki, każdy zajęty przez prawie 1.500 oficerów. Ponura równina, czarna, piaszczysta, lasy, stawy i w oddali smutne miasteczko Redritz.

(Są nazwy, których nigdy nie zapomnę, 2 lata temu miałem ochotę zobaczyć te miejsca gdzie obecnie znajduje się tylko płyta upamiętniająca. Stary cmentarz zniknął, wielu zmarło tutaj). Po przybyciu do obozu odbywało się liczenie, rozdanie numerów, które przyczepiali nam do brzucha wraz ze zdjęciem. Miałem numer 4.022, zwrot ''skarbów'', które mogliśmy zachować (ocaliłem mimo licznych przeszukań , ukryte w mojej pelerynie khaki, 3 banknoty 100 frankowe). Przydzielili nas do baraków z desek, 27 osób na pokój, 3-piętrowe łóżka na 3 bokach pomieszczenia co bardzo ograniczało miejsce biorąc pod uwagę stół na środku. Kilka ławek(nie wystarczającej ilości), piecyk na drzewo ogrzewany zimą po wykonaniu pańszczyzny (karczowanie poza obozem było dopuszczane bardzo rzadko, czasami więc paliliśmy deski z łóżek gdy nie dało się już wytrzymać z zimna), żarówka elektryczna zawieszona na środku. Z całego tego życia zachowałem wspomnienie wielkiej rozpaczy. Miałem wrażenie, że żyję bez najmniejszej nadziei. 17 lipca 1940, miałem 24 lata!!.....

To wszystko, tylko jak długo tu zostanę!!!raniące pytania.''Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie całą nadzieję''. To zdanie mnie prześladowało. Pewien niemiecki pastor nawet życzył nam na nowy rok ''roku pełnego Boga i pustki w nas samych''.Świadomi naszej depersonalizacji, naszego nędznego życia,które upływało wolno i smutnie, krążąc wokół kwestii jedzenia, zupy z brukwi i dzielonego na miligramy chleba z prawie niewidoczna ilością tłuszczu. Na szczęście byli koledzy. Trzymaliśmy się w czwórkę. Poznałem wspaniałych ludzi!! Dzielenie się ''niczym'', powierzanie sobie tajemnic podczas spacerów we dwójkę, kilka razy obchodząc obóz, gdzie rozpoznaje się każdy kamień ale myśli uciekają. W Oflagu oficerowie nie pracowali. Ta bezczynność była najgorsza. Po pewnym czasie zorganizowaliśmy się i powstał uniwersytet.

Profesorowie angażowali się, organizowali zajęcia, zdawano egzaminy, dyplomy zdobyte w Oflagu zostały uznane po wojnie. Spędzaliśmy wiele czasu leżąc w łóżkach, grając w szachy, karty, czytaliśmy, wystawialiśmy sztuki teatralne (grałem w ''Procesie Mary Dugan'')-to była nasza odskocznia. Dzięki tajnemu radiu zdobywaliśmy informacje i wzrastała nadzieja. Zdarzały się próby ucieczek, w większości nieudane- o tym opowiem innym razem. Ponieważ byłem weterynarzem pracowałem w obozowej służbie zdrowia, i z tego powodu zostałem repatriowany w lipcu 1941r. Powrót pociągiem, który trwał 8 dni, z licznymi przystankami w pośrednich obozach. W końcu wolny! Na początku tego letniego okresu Hitler, pełny dumy, napadł na Rosję planując odnieść szybkie zwycięstwo. Jednak, jak Napoleon miał swoją Berezinę, tak Hitler miał Stalingrad. Myślę, że Hitler, zmylony swoim szybkim wejściem do Rosji, chciał udowodnić swoją dobroć wyzwalając więcej jeńców francuskich, jednak jego zwycięstwa trwały bardzo krótko.Skorzystałem więc w lipcu 1941r. z chwilowej ciszy tej wojny.

Medal Flandres Dunkerque 40? Charlieu, marzec 2004r. Antony BROCARD